Kurabachew to bardzo miły człowiek, prowadzi jedną z wielu aptek w mieście.
Został nam przedstawiony przez jednego z Amerykanów z PeaceCorp. Mówi po
angielsku, jest towarzyski i zawsze chce pogadać przy kawce. Gdy go spotykam zawsze
mnie pyta czy już mam do niego jakiś biznes – znaczy czy już zachorowałem i
chcę kupić jakieś leki? Jeszcze nie muszę.
Dzisiaj chodziliśmy po mieście i szukaliśmy, w której knajpie mają coś
wegetariańskiego. Mnie wszystko jedno, jednak dwie wolontariuszki, z którymi
tutaj jestem z bliżej nieokreślonych powodów jedzą tylko dania bezmięsne. Dzisiaj
jest poniedziałek, a to nie jest dzień postny. W środę i piątek w knajpach
można zamówić tylko postne jedzenie. W weekend byliśmy w Jimmie, duże miasto,
tam w piątek mogłem zamówić mięso w jednej z tamtejszych restauracji. Sam się
zdziwiłem i wdałem w rozmowę z kelnerem czy aby na pewno. Powiedział, że to
normalne w Jimmie, wyraziłem swoje zdziwienie, zadeklarowałem przywiązanie do
etiopskiej tradycji, a następnie dodałem, że dzisiaj będę grzeszył i zamówiłem
mięso – w dodatku ferenji food –
burger. W Bonga takich rzeczy nie ma, chciałem spróbować.
Wracając do dzisiejszego dnia. Najpierw spróbowaliśmy w knajpie, w której
zawsze zamawiamy piwo. Mają piwo „z kija” – draftis
i to w dodatku dobre i tanie, więc tam chodzimy wieczorami. Dzisiaj mieli tylko
mięso – typowe. Idziemy do następnej knajpy – tym razem jest to restauracja w
dużym hotelu. Najpierw mówią, że mają wszystko, potem jednak okazało się, że
jest tylko bejenetu (trochę
wszystkiego co wegetariańskie), nawet mojego ulubionego tybs (smażone kawałki mięsa) nie mieli. Dziewczyny miały straszną
ochotę na tegebino (taki sos z
cieciorki) naprawdę wyśmienity. Wychodzimy, udajemy się do innej restauracji – National,
kiedyś była nawet w Lonely Planet – teraz nie ma już nawet samego Bonga w tym
przewodniku. Ale zanim jeszcze doszliśmy do drzwi National minęliśmy aptekę
Kurabachew, stał w drzwiach. Hello my
friends! I zaczęła się rozmowa. Chcemy jeść? Dobrze, chodźmy tutaj, jest
okej, że z wami pójdę? Pewnie, towarzystwa nigdy za wiele. Wchodzimy do
National i tłumaczymy, że chcemy tegebino,
tutaj nie mają, nie mają nic bezmięsnego, nawet ilkulal (jajka). Kurabachew jak zawsze pomocny i przyjacielski
mówi, że zadzwoni do CoffeLand Hotel i spyta się czy tam mają tegebino. Tam pewnie mają, to i ja wiem.
CoffeLand to tak jak Pałac Kultury w latach ’60. Olbrzymi, piękny i najlepszy,
a wokół nic nie ma. I nie jest najlepszy dlatego, że wokół nic nie ma, tylko
dlatego, że jest elegancki, z przepychem, po prostu zupełnie inna klasa niż
cała Bonga. Ale jest tam drogo. Trudno. Kurabachew dzwoni – mają! Zamawia
jedno. Idziemy do CoffeLand.
Po drodze Kurabachew powiedział, że już jadł, jego ulubione – tybs. A dzisiaj miał wyjątkowe
szczęście, jadł u mamy, jak zawsze najlepsze. To przynajmniej na kawę go
zaprosimy, za tą przysługę. Jeszcze dodatkowo namówił mnie na zamówienie
potrawy, której nazwy nie zapamiętam nigdy. Kurabachew przedstawił nas
właścicielce CoffeLand, przyjechała do Bonga tydzień temu. Żyje w USA, tam od
15 lat pracuje, za te pieniądze wybudowała CoffeLand Hotel. Kurabachew poszedł
do kuchni i zamówił nasze jedzenie – zawsze stara się być bardzo pomocny. Jego
ulubione słowo to actually, i too good, too beautiful, chce powiedzieć so good, ale gramatyka amharska mu na
to nie pozwala. Actually is too beautiful!
Ja naprawdę uważam, że jego wymowa jest zbyt piękna, dlatego go nigdy nie
poprawiam, nie chcę tego stracić.
Nagle Kurabachew oznajmia, że zostawił aptekę bez niczyjej obsługi i musi
wracać. Za ten cały zachód obiecaliśmy, że po obiedzie wpadniemy i zaprosimy go
na kawkę.
Obsługa przynosi nasze jedzenie. Moje okazało się być jagnięcą pieczenią –
bardzo dobre. Długo jedliśmy, trochę nam to zajęło. Dzwoni Kurabachew i się
niecierpliwi, mówię mu, że zaraz wychodzimy i do niego wpadniemy. Prosimy o
rachunek. Po 5 min nic się nie dzieje. Prosimy jeszcze raz, kelnerzy coś do
siebie mówią, a potem trochę po amharasku, trochę po angielsku tłumaczą nam, że
Kurabachew już za wszystko zapłacił na samym początku! CO?! Najpierw trochę
zdenerwowani, ale już przyzwyczajeni, taka jest tutaj mentalność, jak ktoś
zaprasza to gość nie będzie w stanie za nic zapłacić. A jak ktoś zdecyduje, że
zaprasza to nie można mu tego odmówić. Idziemy do jego apteki: Kurabachew why did you pay! Bardzo mu za
to dziękujemy, zapraszamy jutro na obiad, a teraz na kawkę. Ale on zaprasza nas
do siebie na zaplecze. Nigdy jeszcze nie byłem na zapleczu apteki. W małym
pokoju, który na wszystkich ścianach ma regały z najróżniejszymi lekami, siedzą
na małych stołkach Kurabachew i jakiś jego kolega. Piją kolę, jedzą orzeszki i
żują chat. Kolega wychodzi prowadzić
sprzedaż, pojawiają się nowe stołki – siadamy. Zaraz pojawia się kawka, od razu
wiem, że Kurabachew już wszystko zamówił i zapłacił. I rozmawiamy o lekach i
biznesie. Kurabachew
studiował farmaceutykę w Awasa – actually
Awasa is too beautiful, you have to visit Awasa! Ostatnio w Bonga coś jest z wodą nie tak, wnioskuje
Kurabachew – dzisiaj odwiedziło go około 30 osób, mówi, kupując leki na
zatrucie wodą. Rozmawiamy o chińczykach budujących drogi, o zanieczyszczeniach
i o tych wszystkich lekach naokoło. Trochę się już przedłużyło, a musimy pójść
jeszcze do naszego biura, a ja do banku wymienić dolary. You need to change money? Kurabachew od razu dzwoni do menagera
banku – naprawdę zna dużo ludzi, mówi, że to dlatego, że jest miły, actually he is too nice. Pyta się o kurs
– 17,35 ETB za jednego dolara. Kurabachew pyta się ile chcę wymienić, 70 USD.
Mówi, że on robi interesy z Dżibuti, stamtąd kupuje leki. Dżibuti jest
praktycznie jedynymi drzwiami Etiopii na kontakty handlowe z zagranicą, więc
się temu nie dziwię. Mówi, że on kupi ode mnie te dolary, za taką samą stawkę.
Mi wszystko jedno, a jemu będzie taniej kupić dolary po cenie sprzedaży, a nie
kupna. Jutro jak już mówiłem wcześniej zapraszamy Kurabachew na obiad, właśnie
wtedy i właśnie tam dokonamy transakcji. Bonga jest wspaniałe i interesujące na
każdym kroku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz