poniedziałek, 26 listopada 2012

Pożegnanie


W lokalnym języku diggoona oznacza „żegnaj”, natomiast waama diggoona „witaj”. Waama oznacza „szczęśliwy”. Witamy się więc mówiąc „żegnaj szczęśliwie”. Wydaje się dziwne, ale po kilku miesiącach spędzonych w Bonga zaczynam to trochę rozumieć. Ostatnio pożegnaliśmy Ciebie szczęśliwie więc teraz wracasz, Witaj z powrotem! Ma to sens.
Pojutrze bardzo rano wyjeżdżam z Bonga. Ostatnie dni są pożegnaniem ze wszystkimi znajomymi. W Etiopii pożegnania są bardzo ważne, szczególnie z przedstawicielami innych krajów, innych kultur. Pożegnania są smutne, Etiopczycy pokazują to bardzo dosłownie, mówią wprost, że jest im przykro, że wyjeżdżamy z Bonga. I są na prawdę smutni. Od tygodni mamy pożegnalne kolacje. W połowie miesiąca żegnaliśmy dwóch Amerykanów, którzy spędzili tutaj dwa lata, bardzo się z nimi zaprzyjaźniliśmy, mieszkańcy Bonga jeszcze bardziej. Tradycją jest, że podczas pożegnalnego spotkania, główni goście przedstawiają swoje opinie i rady na przyszłość dla przyjaciół, których zostawiają. Mike w dowód wdzięczności za pomoc przy remoncie szkoły dostał ładnie zatytułowany Certification of appreciation. Pierwszy paragraf był pełen pochwał za jego osiągnięcia. Drugi, znacznie dłuższy, zaczynał się słowami We are deeply sorry that you are leaving your beloved friends in Bonga… Taka jest kultura. W zeszłym tygodniu żegnaliśmy jednego Kanadyjczyka i kolegę z Nepalu. Kolacja z dużą grupą osób. Znowu zabrakło elektryczności, już nikt się nie przejmował, spokojnie wyciągnęliśmy telefony i świeciliśmy w jeden wspólny talerz. Po kolacji goodbye, a z pozostałymi, którzy zostają umawiamy się na kolejny pożegnalny posiłek.
Moje pożegnanie odbędzie się dzisiaj wieczorem.
Sam żegnałem już wiele osób, niektóre na pewno chcę zobaczyć, a z innymi żegnałem się różnie. Z ambasadorką kraju, którego nazwy nie wymienię tylko wspomnę, że zaczyna się na „N” a kończy na „Niemcy”, która przyjechała wielkim samochodem z powiewająca flagą i jak wysiadła to powiedziała „gdybyśmy my tutaj zainwestowali to byłoby tu pięknie”; z nią żegnałem się nucąc w myślach „..obce orły na proporcach, żeby Etiopia była Etiopią..”.
W piątek na wieczornym piwku w hotelu National spotkaliśmy kolegę, nazywa się Muluken. Mieszka zaraz obok National, kiedyś ten hotel był nawet w przewodniku Lonely Planet, dzisiaj nie ma nawet Bonga. W środku wystawa prostytutek, ja zawsze przyglądam się jednej, bardzo ładna z kręconymi włosami. Muluken nazywa to całe przedsięwzięcie illegal marriage. Mówi, że wszystkie mają HIV. Umówiliśmy się, że w poniedziałek wszyscy razem zjemy pożegnalną kolację w innej restauracji Mankira. Wyjeżdżamy w środę rano, we wtorek się pakujemy, więc poniedziałek to ostatni dzień. Ale jeszcze umówiliśmy się w poniedziałek rano na śniadanie. Chcemy zjeść razem kurt czyli surowe mięso, które samemu się kroi, stąd nazwa kurt pewnie dalsze niż bliższe zapożyczenie z włoskiego.
Umówiliśmy się o 8 rano pod apteką Kurabacho. Cały weekend nie mogliśmy się do niego dodzwonić, żeby do nas dołączył. Wstałem rano, idę przez miasto jeszcze trochę zaspane. Poranna mgła, wcale nie jest ciepło, dopiero za 2 czy 3 godziny będzie milion stopni w cieniu. Po drodze spotykam wielu ludzi, większość z nich już nie krzyczy do mnie you! you! ferenji! tylko Karol, Karot, Carlo, Karo i różne inne kombinacje mojego imienia. Samochodem jedzie Solomon, kierowca Deresa, pozdrawiamy się. Potem wraca, w środku siedzi już Deres, pozdrawiamy się. Admasu, pozdrawiamy się, fryzjer, pozdrawiamy się. Jeszcze kilka osób, które znam z imienia, z widzenia, lub, które znają mnie jednostronnie. Jakbym szedł przez swoje podwórko, pozdrawiamy się. 

Pożegnalne zdjęcie z fryzjerem. Na pierwszym on miał dziwną minę, na drugim ja, któreś zdjęcie musiał wybrać. W tle, na środku gablotki, prezent ode mnie 20 zł. Każdy odwiedzający ferenji oprócz kupki ściętych włosów zostawia też banknocik. Taka tradycja.

Bonga to mała wioska. Kiedyś jak z Abdulem siedziałem u Elsy (bardzo ładna dziewczyna, serwuje najlepszy spris!) i też tak pozdrawiałem się z przechodniami, Abdul powiedział, że znam już chyba całe Bonga. Odpowiedziałem, pół żartem, pół serio, że na pewno nie całe ale przynajmniej połowę. Niektórzy są wręcz, że pracuję dla CIA, inni, że dla KGB. Oni sami w większości szpiegują dla wiecznie żywego Melesa.
Kilkaset metrów przede mną widzę Mulukena, siedzi na motorze i pozdrawia klaksonem innego zmotoryzowanego Atalo. Podchodzę i też się wszyscy pozdrawiamy. Kurabacho nie przyszedł. Dajemy mu jeszcze 5 minut, idziemy na kawkę. Ja zamawiam ferenji style – dla mięczaków, z cukrem. Kurabacho wciąż nie ma. Potem mam od niego usłyszeć Actually I was sleeping too much – tym razem się nie mylił. Idziemy razem z Mulukenem do rzeźnika. Musimy iść do tego chrześcijańskiego, trochę pod górkę, dla Mulukena to obowiązek. Po drodze jeszcze kilka pozdrowień. Podchodzimy do okienka i Muluken prosi mnie Speak only English. Muluken mówi rzeźnikowi, że jestem z kontroli i żeby dał nam najświeższe mięso. Kupujemy pół kilo świeżej wołowiny z zaplecza. Rzeźnik kładzie mięso na dużym placku injera. Potem mogę już używać tych kilku słów po amharsku, które znam.
Trochę się stresowałem przed tym doświadczeniem, ale bardzo chciałem. Cieszę się, że do ostatnich momentów w Bonga, cały czas mogę poznawać coś nowego.
Siadamy przy stole, klienci w środku bardzo się cieszą, że ferenji chce spróbować abesha culture. Każdy z nas dostaje nóż, ja tnę kawałki dla Mulukena, a on dla mnie, taka tradycja. Dodatkowo on przeżegna się przed rozpoczęciem posiłku. Mały kawałek wołowiny zawijamy w injera i maczamy w najostrzejszym sosie jaki kiedykolwiek próbowałem. Całe jedzenie było zaskakująco łatwe do zaakceptowania, trochę podobne do sushi, nawet sos przypominał wasabi, tylko czerwony. W ETv oglądamy jakiś serial, główny bohater właśnie rozstał się ze swoją ukochaną. Leży w łóżku zrozpaczony, pali papierosa i pije ouzo – lokalny bimber. W butelce widzi odbicie swojej ukochanej. Przypomina mi się katalońska piosenka „Boig per tu”. Zjedliśmy całe pół kilo mięsa. Na zakończenie sam zamawiam ouzo – na trawienie oczywiście.

 Ja i kupa surowej wołowiny.

Muluken opowiada, że w przyszłym tygodniu jedzie do Addis, chce zdać egzamin z języka angielskiego. Planuje studiować w Europie. Ja nic nie planuję. Chciałbym wrócić kiedyś do Bonga, mówiłem swojemu szefowi, że kiedyś planuję wrócić. Mesfin powiedział mi raz „nie planuj po prostu kiedyś tu przyjedź”. Teraz wciąż jestem w Bonga, za kilka dni sam będę w Addis. A potem chcę pojechać na południe, jak najdalej na południe, na sam koniec Etiopii.
Wychodząc spotykamy resztę ferenji, które przyjechały ze mną na projekt. Dziewczyny są wegetariankami, na śniadanie jadły full – pełno witaminową smażoną mamałygę z soczewicy, cebuli i jajek. Jeszcze razem idziemy na kawkę. Najlepsza serwowana jest w tekstylnym namiocie zaraz obok apteki Kurabacho. On sam jest już na miejscu, obudził się w końcu, skubany. Gdy słyszy, że jadłem kurt bardzo się cieszy, po pierwsze, że próbowałem abesha culture; po drugie zadowolony kwituje Maybe in the evening you will have stomach business for me!? Uśmiechnąłem się i idziemy razem na kawkę; dwie z cukrem. Zapraszamy wszystkich na kolację wieczorem, o 7:00, 1 o’clock abesha time in Mankira.
Jeszcze idziemy do banku zamienić trochę gotówki. W Bonga nie ma bankomatów, nie ma kart płatniczych, króluje gotówka, przechodzi z rąk do rąk i po kilku godzinach wygląda jak brudna ścierka. Bank się strasznie cieszy, że przybywamy. Jesteśmy jedynym źródeł dolarów i euro w okolicy. Szybkie przeszukanie przez starszego pana z kałasznikowem i wchodzimy do środka. Trzeba trochę postać w kolejce. Nagle wchodzi gość w okularach z czarną walizką. Jak już powiedziałem w Bonga, króluje gotówka. W dodatku w Etiopii najwyższym nominałem jest 100 birr, czyli jakieś 20 zł. A rzeczy kosztują. Gość w okularach kładzie czarną walizkę na ladzie i otwiera. Birr, bezu birr! Wtedy ukazał mi się widok jak w filmie „Okup”. Gość w okularach sięga dwiema rękami do czarnej walizki i wyjmuje pierwszą kupkę: and, drugą kupkę: hulett, sost, arat… 70 tysięcy! Ludzie nie mają problemu z pokazywaniem pieniędzy, wszyscy na około i tak wiedzą kto, ile i czego ma. Jak ferenji wymienia pieniądze to musi pokazać paszport, podać nr telefonu i powiedzieć gdzie się zatrzymał. Ja dla banku nazywam się Karol Olgierd Warsaw.
Załatwiliśmy wszystkie sprawy, wracamy do domu. Jeszcze kilka okrzyków Karot! Carlo!  Ze dwa razy prawdziwe imię, kilka pozdrowień. Udało nam się złapać stopa. Siadamy na pace pick-up’a i jedziemy, dosiada się jakiś inny gość, trochę rozmawiamy. Dojechaliśmy do domu, schodzimy i dziękujemy kierowcy Betam amaseganelu! Jeerimba!
I żegnamy się Diggoona!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz