poniedziałek, 26 listopada 2012

Pożegnanie


W lokalnym języku diggoona oznacza „żegnaj”, natomiast waama diggoona „witaj”. Waama oznacza „szczęśliwy”. Witamy się więc mówiąc „żegnaj szczęśliwie”. Wydaje się dziwne, ale po kilku miesiącach spędzonych w Bonga zaczynam to trochę rozumieć. Ostatnio pożegnaliśmy Ciebie szczęśliwie więc teraz wracasz, Witaj z powrotem! Ma to sens.
Pojutrze bardzo rano wyjeżdżam z Bonga. Ostatnie dni są pożegnaniem ze wszystkimi znajomymi. W Etiopii pożegnania są bardzo ważne, szczególnie z przedstawicielami innych krajów, innych kultur. Pożegnania są smutne, Etiopczycy pokazują to bardzo dosłownie, mówią wprost, że jest im przykro, że wyjeżdżamy z Bonga. I są na prawdę smutni. Od tygodni mamy pożegnalne kolacje. W połowie miesiąca żegnaliśmy dwóch Amerykanów, którzy spędzili tutaj dwa lata, bardzo się z nimi zaprzyjaźniliśmy, mieszkańcy Bonga jeszcze bardziej. Tradycją jest, że podczas pożegnalnego spotkania, główni goście przedstawiają swoje opinie i rady na przyszłość dla przyjaciół, których zostawiają. Mike w dowód wdzięczności za pomoc przy remoncie szkoły dostał ładnie zatytułowany Certification of appreciation. Pierwszy paragraf był pełen pochwał za jego osiągnięcia. Drugi, znacznie dłuższy, zaczynał się słowami We are deeply sorry that you are leaving your beloved friends in Bonga… Taka jest kultura. W zeszłym tygodniu żegnaliśmy jednego Kanadyjczyka i kolegę z Nepalu. Kolacja z dużą grupą osób. Znowu zabrakło elektryczności, już nikt się nie przejmował, spokojnie wyciągnęliśmy telefony i świeciliśmy w jeden wspólny talerz. Po kolacji goodbye, a z pozostałymi, którzy zostają umawiamy się na kolejny pożegnalny posiłek.
Moje pożegnanie odbędzie się dzisiaj wieczorem.
Sam żegnałem już wiele osób, niektóre na pewno chcę zobaczyć, a z innymi żegnałem się różnie. Z ambasadorką kraju, którego nazwy nie wymienię tylko wspomnę, że zaczyna się na „N” a kończy na „Niemcy”, która przyjechała wielkim samochodem z powiewająca flagą i jak wysiadła to powiedziała „gdybyśmy my tutaj zainwestowali to byłoby tu pięknie”; z nią żegnałem się nucąc w myślach „..obce orły na proporcach, żeby Etiopia była Etiopią..”.
W piątek na wieczornym piwku w hotelu National spotkaliśmy kolegę, nazywa się Muluken. Mieszka zaraz obok National, kiedyś ten hotel był nawet w przewodniku Lonely Planet, dzisiaj nie ma nawet Bonga. W środku wystawa prostytutek, ja zawsze przyglądam się jednej, bardzo ładna z kręconymi włosami. Muluken nazywa to całe przedsięwzięcie illegal marriage. Mówi, że wszystkie mają HIV. Umówiliśmy się, że w poniedziałek wszyscy razem zjemy pożegnalną kolację w innej restauracji Mankira. Wyjeżdżamy w środę rano, we wtorek się pakujemy, więc poniedziałek to ostatni dzień. Ale jeszcze umówiliśmy się w poniedziałek rano na śniadanie. Chcemy zjeść razem kurt czyli surowe mięso, które samemu się kroi, stąd nazwa kurt pewnie dalsze niż bliższe zapożyczenie z włoskiego.
Umówiliśmy się o 8 rano pod apteką Kurabacho. Cały weekend nie mogliśmy się do niego dodzwonić, żeby do nas dołączył. Wstałem rano, idę przez miasto jeszcze trochę zaspane. Poranna mgła, wcale nie jest ciepło, dopiero za 2 czy 3 godziny będzie milion stopni w cieniu. Po drodze spotykam wielu ludzi, większość z nich już nie krzyczy do mnie you! you! ferenji! tylko Karol, Karot, Carlo, Karo i różne inne kombinacje mojego imienia. Samochodem jedzie Solomon, kierowca Deresa, pozdrawiamy się. Potem wraca, w środku siedzi już Deres, pozdrawiamy się. Admasu, pozdrawiamy się, fryzjer, pozdrawiamy się. Jeszcze kilka osób, które znam z imienia, z widzenia, lub, które znają mnie jednostronnie. Jakbym szedł przez swoje podwórko, pozdrawiamy się. 

Pożegnalne zdjęcie z fryzjerem. Na pierwszym on miał dziwną minę, na drugim ja, któreś zdjęcie musiał wybrać. W tle, na środku gablotki, prezent ode mnie 20 zł. Każdy odwiedzający ferenji oprócz kupki ściętych włosów zostawia też banknocik. Taka tradycja.

Bonga to mała wioska. Kiedyś jak z Abdulem siedziałem u Elsy (bardzo ładna dziewczyna, serwuje najlepszy spris!) i też tak pozdrawiałem się z przechodniami, Abdul powiedział, że znam już chyba całe Bonga. Odpowiedziałem, pół żartem, pół serio, że na pewno nie całe ale przynajmniej połowę. Niektórzy są wręcz, że pracuję dla CIA, inni, że dla KGB. Oni sami w większości szpiegują dla wiecznie żywego Melesa.
Kilkaset metrów przede mną widzę Mulukena, siedzi na motorze i pozdrawia klaksonem innego zmotoryzowanego Atalo. Podchodzę i też się wszyscy pozdrawiamy. Kurabacho nie przyszedł. Dajemy mu jeszcze 5 minut, idziemy na kawkę. Ja zamawiam ferenji style – dla mięczaków, z cukrem. Kurabacho wciąż nie ma. Potem mam od niego usłyszeć Actually I was sleeping too much – tym razem się nie mylił. Idziemy razem z Mulukenem do rzeźnika. Musimy iść do tego chrześcijańskiego, trochę pod górkę, dla Mulukena to obowiązek. Po drodze jeszcze kilka pozdrowień. Podchodzimy do okienka i Muluken prosi mnie Speak only English. Muluken mówi rzeźnikowi, że jestem z kontroli i żeby dał nam najświeższe mięso. Kupujemy pół kilo świeżej wołowiny z zaplecza. Rzeźnik kładzie mięso na dużym placku injera. Potem mogę już używać tych kilku słów po amharsku, które znam.
Trochę się stresowałem przed tym doświadczeniem, ale bardzo chciałem. Cieszę się, że do ostatnich momentów w Bonga, cały czas mogę poznawać coś nowego.
Siadamy przy stole, klienci w środku bardzo się cieszą, że ferenji chce spróbować abesha culture. Każdy z nas dostaje nóż, ja tnę kawałki dla Mulukena, a on dla mnie, taka tradycja. Dodatkowo on przeżegna się przed rozpoczęciem posiłku. Mały kawałek wołowiny zawijamy w injera i maczamy w najostrzejszym sosie jaki kiedykolwiek próbowałem. Całe jedzenie było zaskakująco łatwe do zaakceptowania, trochę podobne do sushi, nawet sos przypominał wasabi, tylko czerwony. W ETv oglądamy jakiś serial, główny bohater właśnie rozstał się ze swoją ukochaną. Leży w łóżku zrozpaczony, pali papierosa i pije ouzo – lokalny bimber. W butelce widzi odbicie swojej ukochanej. Przypomina mi się katalońska piosenka „Boig per tu”. Zjedliśmy całe pół kilo mięsa. Na zakończenie sam zamawiam ouzo – na trawienie oczywiście.

 Ja i kupa surowej wołowiny.

Muluken opowiada, że w przyszłym tygodniu jedzie do Addis, chce zdać egzamin z języka angielskiego. Planuje studiować w Europie. Ja nic nie planuję. Chciałbym wrócić kiedyś do Bonga, mówiłem swojemu szefowi, że kiedyś planuję wrócić. Mesfin powiedział mi raz „nie planuj po prostu kiedyś tu przyjedź”. Teraz wciąż jestem w Bonga, za kilka dni sam będę w Addis. A potem chcę pojechać na południe, jak najdalej na południe, na sam koniec Etiopii.
Wychodząc spotykamy resztę ferenji, które przyjechały ze mną na projekt. Dziewczyny są wegetariankami, na śniadanie jadły full – pełno witaminową smażoną mamałygę z soczewicy, cebuli i jajek. Jeszcze razem idziemy na kawkę. Najlepsza serwowana jest w tekstylnym namiocie zaraz obok apteki Kurabacho. On sam jest już na miejscu, obudził się w końcu, skubany. Gdy słyszy, że jadłem kurt bardzo się cieszy, po pierwsze, że próbowałem abesha culture; po drugie zadowolony kwituje Maybe in the evening you will have stomach business for me!? Uśmiechnąłem się i idziemy razem na kawkę; dwie z cukrem. Zapraszamy wszystkich na kolację wieczorem, o 7:00, 1 o’clock abesha time in Mankira.
Jeszcze idziemy do banku zamienić trochę gotówki. W Bonga nie ma bankomatów, nie ma kart płatniczych, króluje gotówka, przechodzi z rąk do rąk i po kilku godzinach wygląda jak brudna ścierka. Bank się strasznie cieszy, że przybywamy. Jesteśmy jedynym źródeł dolarów i euro w okolicy. Szybkie przeszukanie przez starszego pana z kałasznikowem i wchodzimy do środka. Trzeba trochę postać w kolejce. Nagle wchodzi gość w okularach z czarną walizką. Jak już powiedziałem w Bonga, króluje gotówka. W dodatku w Etiopii najwyższym nominałem jest 100 birr, czyli jakieś 20 zł. A rzeczy kosztują. Gość w okularach kładzie czarną walizkę na ladzie i otwiera. Birr, bezu birr! Wtedy ukazał mi się widok jak w filmie „Okup”. Gość w okularach sięga dwiema rękami do czarnej walizki i wyjmuje pierwszą kupkę: and, drugą kupkę: hulett, sost, arat… 70 tysięcy! Ludzie nie mają problemu z pokazywaniem pieniędzy, wszyscy na około i tak wiedzą kto, ile i czego ma. Jak ferenji wymienia pieniądze to musi pokazać paszport, podać nr telefonu i powiedzieć gdzie się zatrzymał. Ja dla banku nazywam się Karol Olgierd Warsaw.
Załatwiliśmy wszystkie sprawy, wracamy do domu. Jeszcze kilka okrzyków Karot! Carlo!  Ze dwa razy prawdziwe imię, kilka pozdrowień. Udało nam się złapać stopa. Siadamy na pace pick-up’a i jedziemy, dosiada się jakiś inny gość, trochę rozmawiamy. Dojechaliśmy do domu, schodzimy i dziękujemy kierowcy Betam amaseganelu! Jeerimba!
I żegnamy się Diggoona!

środa, 21 listopada 2012

Gdy dzieci wesoło wyjdą ze szkoły…

Wcale nie sięgają po flaszki, są bardzo dobre i grzeczne. Ostatnio tylko zobaczyłem Admasu, 16 letniego chłopaka, który kiedyś pomógł mi przynieść drewno na swojej głowie, z papierosem to go zdrowo opieprzyłem. Problem polega jedynie na tym, że Admasu, nie mówi po angielsku ani amharsku, a i w lokalnym kafi-nono jest bardzo niewykształcony, i na te wszystkie moje moralne wyrzuty odpowiedział zadowolony Yes! My name is Admasu! 
A dzieci jest pełno w całym mieście. A po porze deszczowej pojawiło się coraz więcej brzemiennych kobiet. Wydaje mi się, że dzieci zaczynają chodzić w Etiopii jak mają już 2 tygodnie. Gdy mają 2 lata stają się zupełnie samodzielne. Często pomagają rodzicom nosić wodę czy inne rzeczy. Pilnują zwierząt, ale każdą wolną chwilę poświęcają na wygłupianie się i zabawy. Albo krzyczą You, you, you! Ferenji! albo bawią się w którąś z tutejszych zabaw.
Te typowe to piłka nożna, piłka najczęściej zrobiona jest z mnóstwa plastikowych siatek związanych ze sobą w kształt przypominający kulę. Co 15 minut się psuje i trzeba ją naprawiać. Mam takich znajomych tutaj, cała banda, najlepsi kumple. Najstarszy ma 9 lat i mówi po angielsku dwa słowa: goal! i out! Codziennie przychodzą do mnie, żebym zagrał w nogę. W ostatnim meczu strzeliłem 7 goli! Gramy równymi składami, nie ma dawania fory i że ja jestem lepszy, twarde warunki. Nazwę swojej drużyny można wybierać z trzech możliwych: Manchester United, Arsenal lub Barcelona. Zawsze oczekują, że przyjdę z nową prawdziwą piłką, a ja zawsze oczekują, że ich piłka się skończy i razem zbudujemy nową, tak żebym się nauczył całego procesu.
Inne dzieci grają w gumę, skaczą nad sznurkami robiąc różne combosy nogami. Są naprawdę dobrzy, próbowałem z nimi konkurować, ponieważ coś jeszcze pamiętam z podstawówki, ale jak to powiedzieli kiedyś w jednym dobrym filmie o NBA „biali nie potrafią skakać”. W Awasa widziałem grę, która nazywała się Kas kas banana, taki polski zbijak, tylko biegało się ze szmatką i wymierzało ciosy w innych. Wszyscy na wszystkich. A jak się krzyknęło kas kas banana!  to już nie można uciekać tylko robić uniki w miejscu.
Kwintesencją tego wszystkiego są zabawki. Podstawową stanowi dowolne kółko, zrobione najczęściej z jakiejś plastikowej pokrywki. Do tego dziecko biega z patykiem z drutem na końcu, który jest wygięty w formie „łyżki”. Popycha tym drutem kółko w nieskończoność albo aż się nie przewróci. Zabawa na cały dzień.
 Dzieci bawiące się w pchanie kółka, widziałem taką zabawę także w Polsce, więc musi mieć ona swoją polską nazwę również.

Trochę bardziej skomplikowaną zabawką jest patyk, który na jednym końcu ma zamocowane prostopadle jakieś kółko – wygląda jak kierownica. A na drugim końcu inne kółko, tym razem równoległe do patyka – jak koło. Zabawka nazywa się makina i jest najprostszą formą samochodu. Do tego masę odgłosów typu „brum brum”. Ja jak takiego zauważę zawszę krzyczę Kasanchis! Magenania! I staram się zachęcić innych przechodniów, żeby skorzystali z przejażdżki.
Najbardziej wyrafinowaną formą zabawki lądowej jest samochód lub ciężarówka zrobiona z drutów lub jakiegoś pojemnika. Ma koła z kapsli, które się obracają. Jak najwięcej detali w formie tablic rejestracyjnych czy kierowcy z kawałka gałęzi. Te najfajniejsze są prawie identycznymi modelami ciężarówek isuzu. Najciekawsze jest to, że każda z takich ciężarówek ma „pakę”, która jest w stanie przewieźć coś prawdziwego – gazetę dla taty czy siatkę pomidorów na obiad.
I zabawka, która najbardziej mi się podoba, chociaż jest najokrutniejsza. Zabawka latającą. Jak już kiedyś wspominałem w Bonga jest cała rozmaitość owadów. Najbardziej słychać tego, który jest trochę większym trzmielem, w lokalnym języku nazywa się tenzenze – lata dokładnie tak samo jak się nazywa „znznznznznzz…”. Takiego trzmiela się łapie, a następnie przywiązuje do jego nóżki lub odwłoczku nitkę. I mamy gotowy helikopterek lub samolot zdalnie sterowany poprzez sznurek. Chcemy, żeby samolocik skręcił w lewo – szarpiemy byle jak, w prawo – szarpiemy byle jak, żeby w ogóle latał a nie siadał – szarpiemy byle jak. Komendy bardzo proste, przecież nawet owad zrozumie. Lata ich cała flotylla po mieście. Średnia życia takiego samolotu pewnie nie przekracza jednak 10 minut. 

Świeżo schwytany tenzenze zaraz będzie gotowy do odlotu.

I tak dzieci najbardziej się cieszą jak podają rękę do ferenji, albo jak ten odpowie na ich pytanie what is your name? Nie do końca w ciąż jestem pewny czy rozumieją o co pytają, albo co ja odpowiadam, nawet po amharsku, ponieważ codziennie te same dzieci pytają mnie jak mam na imię. Ważne, że się cieszą.


Wynalazki dzieci doczekały się nawet wystawy w Muzeum Etnograficznym w Addis. Od lewej: piłka, piłka, kółko do pchania, piłka, isuzu z drutu, isuzu z pojemnika aluminiowego, makina z patyka i ostatnio z prawej piłka.

W tym samym muzeum były zamieszczone typowe opowiadania dla dzieci, które mają je uczyć i wychowywać. Powyżej zamieszczam najciekawsze opowiadanie, niewątpliwie najcenniejsze jakie dziecko może dostać od swoich rodziców.

niedziela, 11 listopada 2012

Kurabachew


Kurabachew to bardzo miły człowiek, prowadzi jedną z wielu aptek w mieście. Został nam przedstawiony przez jednego z Amerykanów z PeaceCorp. Mówi po angielsku, jest towarzyski i zawsze chce pogadać przy kawce. Gdy go spotykam zawsze mnie pyta czy już mam do niego jakiś biznes – znaczy czy już zachorowałem i chcę kupić jakieś leki? Jeszcze nie muszę.
Dzisiaj chodziliśmy po mieście i szukaliśmy, w której knajpie mają coś wegetariańskiego. Mnie wszystko jedno, jednak dwie wolontariuszki, z którymi tutaj jestem z bliżej nieokreślonych powodów jedzą tylko dania bezmięsne. Dzisiaj jest poniedziałek, a to nie jest dzień postny. W środę i piątek w knajpach można zamówić tylko postne jedzenie. W weekend byliśmy w Jimmie, duże miasto, tam w piątek mogłem zamówić mięso w jednej z tamtejszych restauracji. Sam się zdziwiłem i wdałem w rozmowę z kelnerem czy aby na pewno. Powiedział, że to normalne w Jimmie, wyraziłem swoje zdziwienie, zadeklarowałem przywiązanie do etiopskiej tradycji, a następnie dodałem, że dzisiaj będę grzeszył i zamówiłem mięso – w dodatku ferenji food – burger. W Bonga takich rzeczy nie ma, chciałem spróbować.
Wracając do dzisiejszego dnia. Najpierw spróbowaliśmy w knajpie, w której zawsze zamawiamy piwo. Mają piwo „z kija” – draftis i to w dodatku dobre i tanie, więc tam chodzimy wieczorami. Dzisiaj mieli tylko mięso – typowe. Idziemy do następnej knajpy – tym razem jest to restauracja w dużym hotelu. Najpierw mówią, że mają wszystko, potem jednak okazało się, że jest tylko bejenetu (trochę wszystkiego co wegetariańskie), nawet mojego ulubionego tybs (smażone kawałki mięsa) nie mieli. Dziewczyny miały straszną ochotę na tegebino (taki sos z cieciorki) naprawdę wyśmienity. Wychodzimy, udajemy się do innej restauracji – National, kiedyś była nawet w Lonely Planet – teraz nie ma już nawet samego Bonga w tym przewodniku. Ale zanim jeszcze doszliśmy do drzwi National minęliśmy aptekę Kurabachew, stał w drzwiach. Hello my friends! I zaczęła się rozmowa. Chcemy jeść? Dobrze, chodźmy tutaj, jest okej, że z wami pójdę? Pewnie, towarzystwa nigdy za wiele. Wchodzimy do National i tłumaczymy, że chcemy tegebino, tutaj nie mają, nie mają nic bezmięsnego, nawet ilkulal (jajka). Kurabachew jak zawsze pomocny i przyjacielski mówi, że zadzwoni do CoffeLand Hotel i spyta się czy tam mają tegebino. Tam pewnie mają, to i ja wiem. CoffeLand to tak jak Pałac Kultury w latach ’60. Olbrzymi, piękny i najlepszy, a wokół nic nie ma. I nie jest najlepszy dlatego, że wokół nic nie ma, tylko dlatego, że jest elegancki, z przepychem, po prostu zupełnie inna klasa niż cała Bonga. Ale jest tam drogo. Trudno. Kurabachew dzwoni – mają! Zamawia jedno. Idziemy do CoffeLand.
Po drodze Kurabachew powiedział, że już jadł, jego ulubione – tybs. A dzisiaj miał wyjątkowe szczęście, jadł u mamy, jak zawsze najlepsze. To przynajmniej na kawę go zaprosimy, za tą przysługę. Jeszcze dodatkowo namówił mnie na zamówienie potrawy, której nazwy nie zapamiętam nigdy. Kurabachew przedstawił nas właścicielce CoffeLand, przyjechała do Bonga tydzień temu. Żyje w USA, tam od 15 lat pracuje, za te pieniądze wybudowała CoffeLand Hotel. Kurabachew poszedł do kuchni i zamówił nasze jedzenie – zawsze stara się być bardzo pomocny. Jego ulubione słowo to actually, i too good, too beautiful, chce powiedzieć so good, ale gramatyka amharska mu na to nie pozwala. Actually is too beautiful! Ja naprawdę uważam, że jego wymowa jest zbyt piękna, dlatego go nigdy nie poprawiam, nie chcę tego stracić.
Nagle Kurabachew oznajmia, że zostawił aptekę bez niczyjej obsługi i musi wracać. Za ten cały zachód obiecaliśmy, że po obiedzie wpadniemy i zaprosimy go na kawkę.
Obsługa przynosi nasze jedzenie. Moje okazało się być jagnięcą pieczenią – bardzo dobre. Długo jedliśmy, trochę nam to zajęło. Dzwoni Kurabachew i się niecierpliwi, mówię mu, że zaraz wychodzimy i do niego wpadniemy. Prosimy o rachunek. Po 5 min nic się nie dzieje. Prosimy jeszcze raz, kelnerzy coś do siebie mówią, a potem trochę po amharasku, trochę po angielsku tłumaczą nam, że Kurabachew już za wszystko zapłacił na samym początku! CO?! Najpierw trochę zdenerwowani, ale już przyzwyczajeni, taka jest tutaj mentalność, jak ktoś zaprasza to gość nie będzie w stanie za nic zapłacić. A jak ktoś zdecyduje, że zaprasza to nie można mu tego odmówić. Idziemy do jego apteki: Kurabachew why did you pay! Bardzo mu za to dziękujemy, zapraszamy jutro na obiad, a teraz na kawkę. Ale on zaprasza nas do siebie na zaplecze. Nigdy jeszcze nie byłem na zapleczu apteki. W małym pokoju, który na wszystkich ścianach ma regały z najróżniejszymi lekami, siedzą na małych stołkach Kurabachew i jakiś jego kolega. Piją kolę, jedzą orzeszki i żują chat. Kolega wychodzi prowadzić sprzedaż, pojawiają się nowe stołki – siadamy. Zaraz pojawia się kawka, od razu wiem, że Kurabachew już wszystko zamówił i zapłacił. I rozmawiamy o lekach i biznesie. Kurabachew studiował farmaceutykę w Awasa – actually Awasa is too beautiful, you have to visit Awasa! Ostatnio w Bonga coś jest z wodą nie tak, wnioskuje Kurabachew – dzisiaj odwiedziło go około 30 osób, mówi, kupując leki na zatrucie wodą. Rozmawiamy o chińczykach budujących drogi, o zanieczyszczeniach i o tych wszystkich lekach naokoło. Trochę się już przedłużyło, a musimy pójść jeszcze do naszego biura, a ja do banku wymienić dolary. You need to change money? Kurabachew od razu dzwoni do menagera banku – naprawdę zna dużo ludzi, mówi, że to dlatego, że jest miły, actually he is too nice. Pyta się o kurs – 17,35 ETB za jednego dolara. Kurabachew pyta się ile chcę wymienić, 70 USD. Mówi, że on robi interesy z Dżibuti, stamtąd kupuje leki. Dżibuti jest praktycznie jedynymi drzwiami Etiopii na kontakty handlowe z zagranicą, więc się temu nie dziwię. Mówi, że on kupi ode mnie te dolary, za taką samą stawkę. Mi wszystko jedno, a jemu będzie taniej kupić dolary po cenie sprzedaży, a nie kupna. Jutro jak już mówiłem wcześniej zapraszamy Kurabachew na obiad, właśnie wtedy i właśnie tam dokonamy transakcji. Bonga jest wspaniałe i interesujące na każdym kroku.

Zynab


Zynab to deszcz po amharsku. W Bonga jak już wcześniej z dumą wspomniałem znajduje się las deszczowy. Nie wiadomo co było pierwsze, naukowcy od kury i jajka głowili się nad tym latami bez jakiegokolwiek rezultatu, deszcz czy las deszczowy? Wiadomo tylko tylko, że jedno bez drugie nie może się obyć. Las deszczowy jest bardzo gęsty, w Bonga znajdujemy się na wysokości od 1500m do 1800m, głównie rosną tutaj eukaliptusy, przywiezione w którymś momencie do Etiopii, ale gdy wejdziemy do lasu krajobraz się wyraźnie zmienia. 
 Mglisty poranek w Bonga, widok z tarasu.
  
W lesie rosną najrozmaitsze roślinki, krzaki, krzako-drzewa oraz drzewa. A na drzewach od nowa, roślinki, krzaki i inne drzewa, tylko mniejsze. Jedno duże drzewo to prawdopodobnie rezerwat naturalny dla paru tysięcy gatunków roślin, insektów i zwierząt. Najbardziej rzucają się w oczy paprocie oraz liany, te pierwsze rosną na każdej większej gałęzi, dodając trochę kolorytu starej korze. Natomiast liany, zauważyłem, że można podzielić na te, które kłują i te, na które można się wspinać bez narażania życia. Jak się później okazało te liany z kolcami mają dużo wspólnego z dzikimi malinami. Maliny, trochę mniejsze i mniej słodkie niż nasze polskie (po dwóch miesiącach stwierdzam, że nie były trujące), zawsze rosną na około tych wielkich drzew. Liany z kolcami zwisające z wielkich drzew sięgają aż do ziemi, aż do krzaka malinowego. Z powodu ogromnego gąszczu kolców jeszcze nikomu nie udało się ustalić powiązania między jedną a drugą rośliną. W głębi lasu da się przejść tylko po ścieżce udeptanej przez mendzia – ludzi ścinających drzewa na opał.
Duże drzewo obrośnięte paprociami.

Malinowa liana.

Las jest więc gęsty, przyciąga w jakiś sposób deszcz. W większości Afryki, a może i świata od Równika do Zwrotnika Raka pora deszczowa się już skończyła, lub właśnie kończy. W Bonga te dwa suche tygodnie października, które natura niedawno sprezentowała były po prostu zmyłką. Zynab wciąż pada. Naprawdę sucho ma się zrobić dopiero na przełomie stycznia i lutego. Miejscowi mówią mi, że wolą deszcz od skwaru słońca i wszędobylskiego kurzu. Mają szczęście, Kafa to najbardziej mokre miejsce w Etiopii. Dlaczego las deszczowy przyciąga deszcz, nie wiem. Podobno to nie ze względu na nazwę. Ze względu na gęstą roślinności w lesie łatwiej utrzymuje się wilgoć, jest tam zazwyczaj chłodno. Natomiast powietrze na około jest bardzo gorące, nagrzane słońcem. W nocy jest zimno. Powietrze zaczyna nagrzewać się dopiero rankiem, około południa lub wczesnym popołudniem temperatura osiąga swoje maksimum. Fala gorącego powietrza dochodzi do lasu i woda w nim zgromadzona zaczyna gwałtownie parować. Powietrze absorbuje wilgoć i się gwałtownie ochładza, burza z piorunami murowana. Tyle mówi teoria, ale dlaczego deszcz zdarza się o każdej porze dnia i nocy, w dodatku raz jest, a raz go nie ma. Dzisiaj bardzo padało, wczoraj mniej. I dlaczego w porze deszczowej są dwu tygodniowe przerwy w opadach, podczas, których jest niezmiernie gorąco i sucho, tego nie wie nawet miejscowa starszyzna. Najłatwiej zwalić wszystko na global warming. To słowo zna tutaj chyba każdy. Podobno jeszcze kilka lat temu pora deszczowa była bardziej przewidywalna, a deszcze bardziej regularne – 30 minut do 1 godziny zawsze w porze lunchu. Dzisiaj nikt już nic nie wie, na prognozę pogody w ETv ludzie przestali zwracać jakąkolwiek uwagę. Oglądalność spadła.
Korzystając z ostatnich kilku dni, które były jeszcze suche, wybraliśmy się zobaczyć tutejszy cud natury fwafwate – wodospad. Gdy go pierwszy raz zobaczyłem przemknęło mi przez myśl – kurcze myślałem, że jest mniejszy. A to były suche dni. Na szczycie góry znajduje się rzeczka, która ma swoje źródło w skale, a potem spada dobre 30 metrów. Dojście na miejsce w porze deszczowej musi być bardzo trudne. Zbocze wzniesienia, na którym znajduje się wodospad, zbudowane jest ze skały bazaltowej. Niegdyś cały region był pokryty czynnymi wulkanami. Lawa spływająca z wulkanów zastygała w niezwykłych formacjach. Są to długie na kilka-kilkanaście metrów wielościany. Wyglądają jak duże kolumny ściśle przylegające do siebie. Buduje się z nich tutejszą drogę i wszystko inne, jest to jedyny występujący w okolicy kamień. Z bliska to zjawisko wygląda niesamowicie. Wcześniej na jakiejś budowie widziałem kilka pojedynczych takich głazów. Lecz gdy ujrzałem całą górę zbudowaną właśnie z takich kolumn to na myśl przyszły mi domki budowane z zapałek. Innymi ciekawymi obiektami na tej samej ścianie są paprocie drzewiaste. Jak z Jurassic Park, wysokie na kilka metrów drzewko, którego korona to po prostu duża paproć. Pień ma grubość ludzkiej ręki, są to więc raczej krzaki, niezwykła prehistoryczna roślina.

 Wodospad w Bonga.

Drzewiaste paprocie rosnące na zboczu, na prawo od wodospadu. 

Niedaleko Bonga jest podobno jeszcze jeden ciekawy punkt. Niewielki wodospadzik, natomiast woda jest ciepła. Po prostu gorące źródło, które jest wodospadem. Niektórzy miejscowi mówią mi, że koniecznie muszę się tam wybrać bo jest to miejsce przepiękne a poza tym uzdrawia. Inni mówią mi, że z tych samych powodów niekoniecznie muszę się tam wybrać. Jeden Amerykanin, który przebywa w Bonga już od dłuższego czasu powiedział mi: It’s a healing place, so it’s full of sick people. They come there to wash, drink and poo in that water. Stwierdziłem, że wybiorę się tam tylko, jeżeli będę wyjątkowo znudzony.
W Bonga jest niewiele, natomiast na pewno jest tutaj ogrom natury. Wszystko jest przez nią sterowane. To jaki ludzie mają tryb życia przez cały rok, jak i przez cały dzień. Jedzenie, woda, zwierzęta, rośliny, domy, światło – to wszystko jest zależne od natury i od tego jaki ma kaprys każdego dnia. W miejscach gdzie natura rządzi światem, a nie człowiek, instynkt bierze górę nad rozumem. Zaczynamy działać odruchowo korzystając z przeczucia. Jestem głodny więc muszę zdobyć jedzenie, teraz! Nie jestem głody więc nie muszę, po co się dodatkowo męczyć. Poza tym gdy jestem w potrzebie widzę ostrzej, słyszę lepiej, w skrócie: lepiej poluję. Instynkt jest podświadomy i trudno nad nim zapanować. Instynkt komara mówi mu, że musi ukąsić i napić się krwi, za wszelką cenę. Instynkt człowieka mówi mu, że brzęczenie jest denerwujące, jest niedobre, musi się więc odganiać. Ani jeden ani drugi nie wygra, bo oba instynkty będą w nieskończoność uparcie dążyły do swojego celu.
Natura ma ogromną moc, nad człowiekiem i nad światem – tutaj się to po prostu czuje.

Kawa to po pierwsze pieniądze

W zeszłym roku obrachunkowym, 2004 rok kalendarza etiopskiego, w całym regionie Kafa zostało wyprodukowane pół miliona ton zielonej kawy – gotowego produktu. Duża część jest konsumowana na miejscu, reszta przygotowana do eksportu. Oznacza to, że statystycznie każdy z mieszkańców Kafa wyprodukował pół tony ziarna w ciągu roku. Od 2009 roku, 2002 rok kalendarza etiopskiego, na terenie regionu ustanowiono Rezerwat Biosfery UNESCO, sam Haile Mariam, obecny Premier przyjechał na inaugurację. Od tego czasu ceny kawy wzrosły. Kafa coffee jest bardzo dobrej jakości i niespotykanej różnorodności (występuje tu ponad 5 tysięcy podgatunków coffee arabica). A uprawiać kawę można na różne sposoby. Po pierwsze tak zwana garden coffee czyli kawa, która rośnie u nas przed domem i w każdym innym ogródku, każdego domu w Kafa. Następnie dzika i półdzika kawa leśna, czyli kawa, która rośnie w lesie deszczowym – taką kawę zbierają już rolnicy zjednoczeni w lokalne kolektywy lub farmer unions – ta kawa jest najlepsza. Kawa rośnie też na plantacjach – tej jest najwięcej. Kontrolują ją firmy i prywatni inwestorzy. W sezonie zatrudniani do zbierania kawy są wszyscy, nawet mi zaoferowano łatwy zarobek. Za zebranie jednego kilograma płaci się 1 birr. Najlepsi zarabiają 50 birr dziennie. Po zbiorach, które właśnie teraz na przełomie października i listopada doświadczamy, jagody kawowe muszą zostać oczyszczone i wysuszone. Czyszczenie kawy polega na oddzieleniu ziarna od łupinek. Istnieją dwa procesy: suchy i mokry. W mokrym procesie kawa jest tuż po zebraniu moczona w wodzie by łupinka namiękła, a potem jest mechanicznie oddzielana – produktem ubocznym jest pulpa kawowa, z której można robić biogaz lub nawóz. Proces suchy nie wymaga tak nagłych działań – kawa jest najpierw suszona aby łupinka była krucha, potem mechanicznie się ją oddziela od ziarna – produktem ubocznym są suche łupinki, z których ja robię brykiet do palenia w piecykach. Gdy uzyskamy już ziarna kawy, są one następnie suszone, a produktem jest właśnie kawa zielona. W domu każdy sam ją sobie pali – taka jest najświeższa. Kawa od prywatnych właścicieli z ogródków lub plantacji jest skupowana przez ECX (Ethiopian Commodity Exchange) jednostkę rządową, która dalej zajmuje się eksportem. Farmers unions sami sprzedają swoją kawę, najczęściej jednak do centrali ECX w Addis, jest ona procesowana jako żywność organiczna, ma specjalne oznaczenia i wyższą cenę. Lokalni producenci sprzedają kawę po 400 birr za 17 kg – to lokalna jednostka masy kawy. W Bonga znajduje się oddział ECX na całą Południową Etiopię – tak zwany Coffee Tasting Unit. Któregoś razu się tam wybraliśmy. Strażnik w bramie bardzo miły, przepuścił nas. Na miejscu czekało być może 100 ciężarówek, przed bramą kolejka na 10 czy 15 następnych. Portier przed budynkiem już nie był taki miły, nie mieliśmy listu, który upoważniałby nas do wstępu. List taki można zdobyć w Addis, w centrali ECX. Jednak ktoś w środku się nad nami zlitował, zaproponowali nam kawę, jednak bez zgody na robienie zdjęć na terenie ośrodka. Drzwi do wszystkich pokoi na naszej drodze były szczelnie zamykane, usadzono nas w recepcji. Jednak zdążyłem dojrzeć specjalistyczne urządzenia do palenia kawy – zawsze w takiej samej temperaturze i tak samo długo; do mielenia kawy – zawsze na taką samą ziarnistość; oraz do parzenia kawy – zawsze w takim samym ciśnieniu i tej samej temperaturze. Kawa, którą nam podano była bardziej kwaśna, bardziej gorzka i bardziej oleista – jednym słowem miała dużo więcej smaków niż jakakolwiek inna kawa jaką do tej pory piłem. Wszystko to przez proces palenia i parzenia. Specjalnie jest taki by wydobyć jak najwięcej aromatów, by smakowanie kawy było następnie jak najłatwiejsze. W korytarzu walnięte przy ścianach wielkie worki z kawą, każdy z własnym oznaczeniem i kodem. Każdy o masie jeden kuntal – sto kilogramów (po polsku kwintal, arabsku qinṭār, francusku quintal). Wypiliśmy kawę, podziękowaliśmy i wyszliśmy.

Coffe Tasting Unit znajduje się na obrzeżach miasta, ale jest to najprawdopodobniej najważniejsze miejsce w promieniu 300km - z gospodarczego punktu widzenia. 

 Wszystkie ciężarówki na rządowych numerach (litery ET na prawej stronie tablic). Za miesiąc podobno będzie ich tak dużo, że przez miasto nie będzie się dało przejść.


Zdjęcia odważyłem się zrobić dopiero parę ładnych długości ciężarówek za bramą. Zagadałem jednego kierowcę łamanym amharskim: And machina sente kilo buna no? Sylsa kuntal! Jedna ciężarówka przewozi 6 ton kawy, więcej się nie mieści. Stąd kawa najczęściej jedzie do Addis, gdzie jest eksportowana do wszystkich krajów świata. Ostatnio Starbucks zobowiązał się, pod naciskiem UNESCO, że w każdym lokalu, w którym będzie sprzedawał kawę z Kafa będzie specjalny znak reklamujący Kafa coffee. W Jimmie natomiast odbywają się aukcje kawy. Ten pakiet za milion franków kupi Nestle, a tamten za milion euro kupi KraftFoods. Tak to się mniej więcej odbywa, tylko milionów jest więcej.

 
Data - 30 dzień drugiego miesiąca roku 2005 - kontrakty futures na kawę z dostawą w grudniu. Grudzień jest zaraz po zbiorach, kawy jest wtedy dużo, więc ceny obecnie spadają. Ale jak nie przestanie padać, kawa będzie złej jakości bo proces suszenia będzie zaburzony. Wtedy ci co kupili kawę teraz zrobią naprawdę dobry interes.

W najbardziej ruchliwym miejscu każdego większego miasta regionu zawsze znajduje się ekran diodowy wyświetlający coś na wzór notowań giełdowych, w Bonga też. Myn den no? Spytałem raz gościa, który stał obok – World coffee market. Wyświetlane są tam aktualne ceny danych odmian kawy, oraz ich zmiana w stosunku do poprzedniego notowania: RB72F -5, RC8T5 +35. Cokolwiek by się tam nie wyświetlało lokalni farmerzy zawsze sprzedają 17 kilogramów za 400 birr.